Wybieramy się w Andy, do Cajón del Maipo. Pierwszy wieczór spędzamy wygrzewając kości w gorących źródłach. Przez następne dni wędrujemy doliną aż do podnóży głównego łańcucha górskiego, skąd możemy podziwiać ośnieżone i pokryte lodowcem szczyty sześciotysięczników.
Po trudach spaceru znajdujemy nocleg w najdziwniejszym hotelu, w jakim byliśmy do tej pory. W jednym z zabudowań stajennych starej, XIX-wiecznej estancii, pokoje klasy mocno turystycznej, tzn. czteroosobowe z prostymi pryczami, osobna łazienka, zresztą bez ciepłej wody, brak kluczy w drzwiach. Właścicielami są jacyś młodzieńcy z dredami, których właściwie nigdy nie ma. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Miejsce fantastycznie położone, ogromny potencjał, ale po serii niepowodzeń (brak wody, klucza, itd.), i pomimo zapewnień właścicieli o wspaniale działającej kuchni przyrządzającej cudowne posiłki (ale zamkniętej na cztery spusty mimo że słońce już dawno zaszło) decydujemy się jechać na kolację do pobliskiego miasteczka. Nb. w nocy Basia połamała łóżko, chyba tak się najadła na tej kolacji że pod jej ciężarem sterane dechy nie wytrzymały. ;-) Nieco przerażeni wiejemy nad ranem, byle dalej od tego dziwnego miejsca.
***
Odwiedzamy Concha y Toro, największą winnicę w Chile. Zarzucają nas wieloma ciekawymi informacjami, np. o tym, że szczep Carmenère przeżył tylko w Chile, podczas gdy w reszcie świata uznano go za bezpowrotnie utracony na skutek zarazy w XIX w. To podobno jeden z powodów, dla którego nie wolno do Chile wwozić żadnych produktów spożywczych, aby nie przywlec jakiegoś podobnego świństwa.
Okolice Santiago to tereny wymarzone do uprawy winogron - bezchmurne lata wraz z glebami pochodzenia wulkanicznego dają winnym krzewom idealne warunki, toteż nic dziwnego, że wina chilijskie uchodzą za jedne z najlepszych na świecie.
***
Dwie noce w Santiago uznajemy za wystarczająco długi czas, by się jako tako rozeznać w tym, co to czteromilionowe miasto ma do zaoferowania. Największe wrażenie robi oczywiście samo położenie, z prawie siedmiotysięcznymi białymi szczytami w tle; niestety, atmosfera jest tu dosyć zapylona; zastanawiamy się czy to skutek zanieczyszczeń naturalnych – pyłów niesionych przez wiatry z pobliskich suchych jak pieprz wzgórz, czy też smog… Bo poza tym pogoda jak „drut” – podobno w lecie w Santiago nigdy nie pada.
wtorek, 9 lutego 2010
Dni 255-259 - okolice Santiago
Labels:
Cajón del Maipo,
Santiago de Chile
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz