Mogłoby się wydawać, że po trzydniowym "safari" po boliwijskich bezdrożach osiądziemy w jednym z komfortowych hoteli w Uyuni, ale nie, ładujemy się do nocnego autobusu do Villazón, na granicy z Argentyną. Przyczyną pośpiechu jest napięty harmonogram Ani i Alka, którzy za parę dni muszą złapać w Buenos Aires samolot do domu. Autobus nocny to chyba lepsza opcja niż dzienny na tą parusetkilometrową drogę (lub jej brak – w Boliwii mało które drogi mają nawierzchnię asfaltową), bo przynajmniej nie widzimy tych przerażających przepaści, nad którymi wyobrażamy sobie, że przejeżdżamy. Autobus wytrzęsa z nas całe życie. Nawet drzemiemy, chociaż co jakiś czas wstrząs silniejszy niż normalnie wyrywa nas z odrętwienia. Ponadto przechyły wzdłużne i poprzeczne powodują nieustające problemy z utrzymaniem tej najbardziej optymalnej pozycji, w której jako tako da się spać. O jakiejś 6-tej nad ranem docieramy do granicy. Przejście dość długo nam zajmuje, celnicy argentyńscy nie spuszczają z tonu i muszą koniecznie obejrzeć zawartość każdego z naszych plecaków. Pewnie wyglądamy na takich, co szmuglują kokainę…
Drogę z granicy do Salty pokonujemy już w dużo bardziej komfortowych warunkach. Przede wszystkim droga już bliższa standardom bogatego świata, także autobus z miękkimi rozkładanymi siedzeniami. Przystanek w Jujuy (czyt. „chuchuj” ;-) ), następne połączenie po obiedzie. Do Salty dojeżdżamy już pod wieczór. Bilans: prawie 24 godziny bez przerwy w podróży. Uznajemy, że to Ani i Alka chrzest podróżnika.
katedra w Salcie
Po leniwie spędzonym dniu w pięknie położonej kolonialnej Salcie żegnamy naszych towarzyszy ostatnich trzech tygodni, a sami wsiadamy w autobus z powrotem do Boliwii. Tym razem kierunek: Tarija…
środa, 17 lutego 2010
Dni 265-267 - Salta
niedziela, 14 lutego 2010
Dzień 264 - Karnawałowe oblewanie w Uyuni.
Aż wstyd się przyznać, ale poślizg w naszych relacjach osiągnął monstrualne rozmiary. Opisujemy jeszcze karnawał, a tu Wielkanoc za pasem. Musicie nam to wybaczyć. Może i dobrze się złożyło, bo z tego boliwijskiego karnawału płyną inspiracje śmigusowo-dyngusowe…
W Uyuni atmosfera podnieconego oczekiwania. Kto żyw szykuje się na wieczorną uliczną imprezę karnawałową. Niech się chowa śmigus-dyngus! Wzdłuż głównej ulicy ustawione są drewniane trybuny, na których powoli zaczynają zasiadać widzowie - całe rodziny uzbrojone w „bombas de aqua”, czyli napełnione wodą balonikowe pociski, i przeróżne wodne pistolety o najwymyślniejszych kształtach i sposobach działania. Oprócz zwykłych, zaopatrzonych jedynie w mały „magazynek” są i takie, które zasilane są ze zbiornika umieszczonego na plecach… Uliczni sprzedawcy zasilają towarzystwo coraz to nowymi bombami, które produkowane są w zastraszających ilościach. Dziś na zabawie można zarobić! Po „bombas de aqua”, drugim produktem pierwszej potrzeby są pianki w aerozolu. Niewiadomego (zapewne chińskiego…?) pochodzenia biała piana w sprayu o nieprzyjemnym chemicznym zapachu, wydaje się równie popularna jak sikawki. Co przezorniejsi zaopatrują się również w płaszcze przeciwdeszczowe.
Dzieci przygotowują swój wodny arsenał z jak największą starannością, dziś bowiem mogą bezkarnie mierzyć w kogo chcą; immunitet zdają się mieć jedynie policjanci i starsze panie. Zwłaszcza chłopaki znajdują wyjątkową przyjemność w moczeniu wszystkiego co się rusza. Z początku myślimy, że nikt się nie odważy nas ruszyć. O, jakże się mylimy! Grupa nieuzbrojonych „gringos” to przecież wymarzony cel. Wodne bomby trafiają w nas dość regularnie, co odważniejsze dzieciaki pryskają nam białą pianą prosto po twarzach, co jest średnio przyjemne. Nie pozostaje nam nic innego jak uzbroić się w wodne pociski i odpowiadać na zaczepki.
Mokrzy, znajdujemy miejsce na trybunach wśród rozochoconej widowni, gdzie jako tako mieszamy się z tłumem i przestajemy prowokować ataki. Wkrótce wśród głośnej muzyki nadchodzą tancerze-przebierańcy. Wszystko to przypomina trochę niegdysiejszy pochód pierwszomajowy. Prezentują się różne zespoły taneczne, zakłady pracy, szkoły czy zespoły muzyczne. Pomimo, że publiczność brutalnie zlewa ich wodą, przemoczeni do suchej nitki z zaangażowaniem wykonują swoje programy, bez wytchnienia tańczą sunąc po ulicy w rytmie muzyki, bardziej lub mniej pijani…
Dzień 264 - Gran Finale. Salar de Uyuni.
Dochodzimy do wniosku, że jadąc tym razem w kierunku odwrotnym niż poprzednio, tzn. z Chile do Boliwii, lepsze jest stopniowanie napięcia. Pierwszy dzień to jeziora i gejzery, drugi to jeziora, pustynie, nieliczne wioski indiańskie i przeróżne formacje skalne, trzeci to Salar de Uyuni, prawdziwe gran finale na uwieńczenie tego trzydniowego kalejdoskopu surrealistycznych pejzaży.
Salar de Uyuni to największe solnisko, czyli pustynia solna świata. Zajmuje obszar 10,582 km2 (woj. Dolnośląskie 19,947 km2), przy długości maks. ok. 120 km. W niektórych kierunkach nie widać przeciwległego brzegu (w innych widać tylko dzięki temu, że znajdują się tam pokaźne góry). Przy okazji, gdy przygrzewa słoneczko, wierzchnia warstwa powietrza rozgrzewa się i wibruje, powodując wyraźny efekt lustra (na zasadzie „kałuż” tworzących się w upalny dzień na powierzchni rozgrzanego asfaltu).
Powierzchnia soli jest tak płaska, że można według niej kalibrować przyrządy pomiarowe satelitów GPS i tym podobne (ktoś nawet obliczył, że jest pięć razy bardziej płaska i stabilna niż powierzchnia oceanu). Maks. różnica poziomów nie przekracza 1 m. Warstwa wierzchnia to skorupa soli o grubości paru metrów, pod nią jest jezioro, w którym zamiast wody jest roztwór nasycony soli oraz dużych ilości chlorku litu. Lit to lekki metal, bardzo modny obecnie ze względu na zastosowanie w ogniwach litowych używanych we wszelkiego rodzaju nowoczesnych urządzeniach elektronicznych. Ocenia się, że Boliwia posiada ok. 50% światowych zasobów litu, w tym zdecydowana większość znajduje się pod powierzchnią Salar. Przy obecnym klimacie politycznym nie wchodzi w grę udostępnienie tych złóż zachodnim koncernom wydobywczym, zamiast tego skłócony ze Stanami Zjednoczonymi prezydent Evo Morales podobno planuje swój własny program pilotażowy wydobycia litu.
***
O ile w rejonach położonych bliżej równika jest bardziej mokro i wody spływające z gór zasilają w dostatecznym stopniu jeziora (m. in. jezioro Titicaca), to w rejonie zwrotnikowym w którym leży Uyuni jest na tyle sucho, że stosunkowo niewielkie opady nie nadążają z uzupełnianiem wody odparowywującej z największego jeziora słonego świata. Luty to środek pory deszczowej, przez chwilę się martwimy, że nie będziemy mogli przejechać przez taflę soli ze względu na pokrywającą ją wodę. Nawet mamy przygodę – prawie się zakopujemy w słonym błocie na przedpolach właściwego Salar de Uyuni. Na komendę Silvia-kierowcy naszego Landcruisera wychodzimy w to błoto i pomyślnie wypychamy tą mini-ciężarówkę na twardszy grunt. Na trzeci dzień z rana wjeżdżamy ostatecznie na Salar i na szczęście jest sucho – Silvio grzeje 120 km/h po równej jak stół tafli. Natomiast potencjalnie nieco gorzej mogła się zakończyć przygoda jednego z Landcruiserów jadących za nami; nagle Silvio robi w tył zwrot i wraca w kierunku ledwo widocznego w oddali srebrnego Landcruisera, który wydaje się stać w miejscu; między nimi a nami przesuwa się w naszym kierunku jakiś mały czarny obiekt. Wygląda jak sunąca po tafli soli z dużą prędkością torpeda. Okazuje się, że to „tylko” koło, które urwało się w trakcie jazdy, właśnie po tym jak na ostatnim postoju przez pół godziny je zmieniali... gratulujemy Silviowi refleksu.
***
Robimy dłuższy przystanek na środku, na Isla Incahuasi, porośniętej wielkimi kaktusami koralowej wyspie (koralowce pochodzą z prastarych mórz, których dnem były te tereny zanim nie nastąpiło ich wyniesienie w trakcie powstawania Andów). Taki kaktus potrzebuje rok, żeby urosnąć o 1 cm, z czego wnioskujemy, że te najwyższe, 10-metrowe pamiętają czasy Mieszka I ;-)
***
Salar de Uyuni to jedno z tych magicznych miejsc, gdzie wszystko może się zdarzyć...
Uwaga, bonus dla wytrwałych: akrobacje ujuńskie
plik się nie otwiera? pobierz bezpłatną przeglądarkę plików formatu ppsx: www.microsoft.com/downloads
sobota, 13 lutego 2010
Dni 261-262 - czarodziejskie Altiplano
Opuszczamy San Pedro w drodze na pustkowia południowo-zachodniej Boliwii. Odprawy granicznej trzeba dokonać w San Pedro. Już nam się wydaje, że zanim dokądkolwiek pojedziemy, większość dnia spędzimy w kilometrowej kolejce, jednak zaradny kierowca naszego autobusu załatwia nam odprawę grupową i wszystko przebiega bardzo sprawnie, ani się obejrzymy a autobus już w mgnieniu oka pokonuje 40 kilometrów odległości i 2 kilometry wysokości dzielące nas od właściwej granicy. Naprawdę nam zapiera dech w piersiach na tych 4,500 metrów…
Ania z Alkiem jadą po raz pierwszy, my po raz drugi, na tą chyba najbardziej klasyczną boliwijską wyprawę – Salar de Uyuni oraz pustynie i jeziora Altiplano w południowo-zachodniej Boliwii. Nie zastanawialiśmy się ani przez moment, czy warto to powtarzać, te tereny są zwyczajnie nie z tej ziemi, w sensie dosłownym. Z łatwością można sobie wyobrazić, że się jest na Marsie…
Altiplano to nazwa płaskowyżu położonego wysoko pomiędzy dwoma łańcuchami, na które rozdziela się pasmo Andów w rejonie Peru i Boliwii. Podobnie jak w Tybecie, średnia wysokość nad poziomem morza to 4,000 metrów, klimat jest zatem bardzo ostry pomimo położenia w strefie zwrotnikowej. Nie brak palącego skórę słońca ani wiatrów, nocnych przymrozków i problemów z oddychaniem, szczególnie czujemy się słabowito w ciągu dwóch pierwszych dni. Ania nas karmi bez wytchnienia jakimś specyfikiem z glukozą wyprodukowanym przez firmę farmaceutyczną, w której pracuje; wierzymy że pomaga, wiara jest ponoć najważniejsza. Podobno organizm ludzki w ciągu kilku dni potrafi wyprodukować dodatkowe miliony czerwonych ciałek krwi, by skompensować problemy wywołane zmniejszoną ilością tlenu atmosferycznego (cieszymy się na samą myśl, co to będzie jak wrócimy na niziny – z taką ilością czerwonych ciałek będziemy chyba od razu biegać maratony).
Sol de Mañana (4870m n.p.m) - niektórzy twierdzą, że najwyżej położone pole gejzerów na świecie. A skoro są gejzery, to są też źródła geotermalne... co za rozkosz, dawno już nie braliśmy ciepłej kąpieli :-)
***
Altiplano to teren bezodpływowy. W części, przez którą przejeżdżamy jest bardzo sucho. Są tu nieliczne jeziora, zwane lagunami, gdzie zbierają się wody z opadów. Wypłukują one po drodze ze skał przeróżne minerały – m. in. sól, boraks, arszenik, związki miedzi, siarka – które następnie koncentrują się w lagunach w wyniku szybkiego odparowywania wody nadając im przeróżne zabarwienia. Odzwierciedlają to nazwy – Laguna Blanca, Laguna Verde, Laguna Colorada.
Arbol de Piedra - kamienne drzewo; sposób, w jaki erodował ten kawałek skały to dowód na to, że te rejony były kiedyś nad brzegiem morza.
***
Główni przedstawiciele (nielicznej) fauny tego regionu to wigonie (wikunie) – smukłe ssaki z rodziny wielbłądowatych, królikopodobne wiskacze, flamingi oraz stada lam.
c.d.n.