środa, 20 stycznia 2010

Dni 234-239 - Pępek świata. W tajemniczej krainie Rapa Nui.



Mając w ręku bilet lotniczy wokół świata możemy bez dodatkowych opłat zafundować sobie wizytę w tym najbardziej oddalonym od innych zamieszkanych lądów, stale zamieszkanym zakątku świata. Pociąga nas tajemnica kamiennych posągów (zwanych „Moai”), chcemy też sprawdzić, czy naprawdę po drugiej stronie kuli ziemskiej ludzie stoją na głowach ;-) (zbadaliśmy nawet, gdzie jest anty-Polska – miejsce położone dokładnie po przeciwnej stronie globu – wypadło gdzieś na płd-wsch od Nowej Zelandii; Wyspa Wielkanocna jest raczej na terytorium anty-Pakistanu).

Wyspa ma zaledwie 164 km2 powierzchni, a więc prawie o połowę mniej niż terytorium Wrocławia. W języku tubylców określa się ją za pomocą jednej z dwóch nazw – obecnej „Rapa Nui” („wielka Rapa”) i dawnej „Te Pito O Te Henua” („pępek świata”).

Ale jak oni dali radę wtarabanić im na głowę te dwunastotonowe czapki...?

Jeszcze w Chinach wpadła nam do ręki wyjątkowo ciekawa książka, w dodatku w sam raz dla podróżnika. Tytuł to „Upadek” (ang. „Collapse”), autorem jest Jared Diamond, amerykański biologo-ekologo-historyk. Chodzi w niej o los dawnych cywilizacji, powody dla których one wyginęły bądź odniosły poważne uszczerbki, oraz jakie wnioski możemy wyciągnąć z tego my – przedstawiciele dzisiejszych społeczeństw. Muszę przyznać, że włos na głowie się jeży już w trakcie czytania pierwszego rozdziału, w którym są omawiane szkody wyrządzone środowisku naturalnemu stanu Montana w efekcie intensywnej eksploatacji złóż rud metali; tym bardziej, że przecież szkody w takim kraju jak Stany Zjednoczone nie mogą się w żaden sposób równać temu, co się dzieje w wielu krajach Trzeciego Świata czy np. w krajach byłego ZSRR.

Jeden z rozdziałów „Upadku” przedstawia ciekawą teorię autora nt. upadku cywilizacji Rapa Nui na Wyspie Wielkanocnej. Pokrótce, twierdzi on, że w wyniku megalomanii wodzów kilkunastu rywalizujących klanów (chcieli się nawzajem przebić w wielkości i splendorze posągów, które wystawiali swoim przodkom), nastąpiła katastrofa ekologiczna, gdy stopniowo wycięto wszystkie drzewa, które były potrzebne przy transportowaniu i wznoszeniu Moai. Faktem jest, że pierwotne lasy wyginęły bezpowrotnie i że obecnie nie ma na wyspie żadnych drzew oprócz tych, które zasadzono w XX wieku. Między innymi uległ wyginięciu szczególny gatunek palmy, który występował wyłącznie na tej wyspie; najbliższy mu, wciąż żyjący gatunek to palma chilijska, osiągająca 90cm średnicy pnia i 20m wysokości (co czyni ją najwyższą palmą świata); palma z Wyspy Wielkanocnej miała osiągać ponad 2m średnicy pnia, a więc była największą palmą świata zanim nie wyginęła. Gdy już nie było więcej drzew na wyspie, rybacy nie mieli z czego budować swych łodzi i musieli poprzestawać na niewielkich czółnach, które nie nadawały się na wyjście w pełny ocean. Brakowało drewna na opał, gorące posiłki stały się luksusem. Bez drzew postępowała też szybka erozja gleby, a przez to utrata cennych areałów. Stopniowo społeczności wyspy zaczął zaglądać w oczy głód, a co za tym idzie narastały spory między poszczególnymi klanami przeradzające się w końcu w krwawe konflikty. Przodkowie, którzy przecież mieli się opiekować żyjącymi, milczący, zaklęci w wulkanicznym tufie okazałych posągów, nie dbali o los swych potomnych. W miarę upływu czasu posągi zaczęto więc uważać za bezużyteczne. W końcu je w przypływie złości obalano, celowo podstawiając kamień w połowie długości, by uderzający go posąg przełamywał się wpół (do połowy XIX w. nie pozostał ani jeden stojący posąg na całej wyspie). Wyginięciu bądź ucieczce w inne miejsca uległo kilkanaście gatunków ptaków, których wielkie kolonie były obecne na wyspie przed przybyciem ludzi. Coraz większy udział w składzie diety miały szczury (przywiezione w czółnach pierwszych osadników jako pasażerowie „na gapę”), ślimaki i... ludzie. Diamond nawet przytacza powiedzenie, podobno do dziś obecne w języku wyspiarzy jako największa obelga: „wciąż czuję mięso twojej matki między zębami” (!).

Wyspa Wielkanocna leży w strefie subtropikalnej i jest stosunkowo sucha, więc pierwsi osadnicy, przyzwyczajeni do tropikalnych warunków panujących na innych wyspach Polinezji (szybkość odrastania drzew), mogli nie dostrzec w porę konsekwencji tych jakże odmiennych warunków naturalnych. Są jednak i inne teorie. Niektórzy sądzą, że na losie wyspy zaważyła tzw. mała epoka lodowcowa (ok. 1650-1850), czyli wyraźne ochłodzenie klimatu zmieniające warunki wegetacji, co przy relatywnym przeludnieniu wyspy mogło doprowadzić do braków żywności. Inni twierdzą, że upadek cywilizacji nastąpił dopiero po – i w rezultacie – pierwszych kontaktów wyspiarzy z europejczykami. Pierwszy zarejestrowany kontakt – odkrycie wyspy – miał miejsce 5-go kwietnia 1722 roku (w niedzielę Wielkanocną – stąd nazwa), kiedy to holenderski żaglowiec zacumował u wybrzeży i pozostał tam przez tydzień. Co interesujące, tubylcy ponoć nie wydawali się bynajmniej zaskoczeni widokiem obcych, co więcej – białych. Drugi zarejestrowany kontakt miał miejsce w roku 1770 (Hiszpanie), trzeci w 1774 (kapitan Cook). Zapiski w dziennikach pokładowych tych statków mówią o zielonej i żyznej wyspie, praktycznie wylesionej, lecz nie objawiającej oznak niedostatku. Posągi w zdecydowanej większości wciąż stały na swych piedestałach w roku 1774, choć wydawały się zaniedbane. Dopiero relacje z poł. XIX w. mówią głównie o zwalonych posągach. Z tego niektórzy wysnuwają teorie o nieudokumentowanych wizytach innych europejskich gości (piratów czy handlarzy niewolników), które to miałyby w jakiś sposób zakłócić spokojne życie na wyspie; ponadto w pierwszej poł. XIX w. wyspiarze mieli być jakoby wrogo nastawieni do przepływających statków. Podważa się też hipotezę Diamonda o niemożności korzystania przez wyspiarzy z zasobów oceanów przy utracie zdolności budowania solidnych łodzi rybackich ze względu na brak drewna – kultury polinezyjskie bowiem świetnie znały sztukę budowania łodzi z trzcin, których akurat na Wyspie Wielkanocnej jest pod dostatkiem (sami widzieliśmy półnagiego wyspiarza ćwiczącego pływanie na trzcinowej tratwie po jeziorze-kraterze przed tradycyjnym wielobojem mającym miejsce na pocz. lutego). Z trzcin budowano łodzie lub katamarany nawet 400-osobowe, z żaglami, z pewnością zdolne do rejsów oceanicznych. Również twierdzenia o kanibalizmie w rezultacie zagłodzenia przeludnionej społeczności są poddawane w wątpliwość. Słowem, poza niepodważalnym faktem, że na wielu płaszczyznach miała tu miejsce katastrofa ekologiczna, jak było naprawdę pewnie nigdy się nie dowiemy.



Co jednak wiemy na pewno i co jest wyjątkowo smutne to to, jaki był rzeczywisty i praktyczny koniec cywilizacji Rapa Nui. W latach 60-tych XIX w. peruwiańscy handlarze niewolników wielokrotnie najeżdżali wyspę i wywieźli bądź zabili ok. 1500 osób, co stanowiło połowę ówczesnej populacji. Niedobitki zdołały po paru latach powrócić na wyspę, niestety przywlekli ze sobą też epidemię czarnej ospy, która dodatkowo zdziesiątkowała resztę mieszkańców. Wybuchły wojny plemienne o terytoria po właścicielach pomarłych na zarazę, szerzył się głód. Dodatkowo w 1867 r. misjonarz francuski Eugène Eyraud przywiózł na wyspę gruźlicę, w czego efekcie z pozostałych 1200 osób zmarła jedna czwarta. Następne lata przyniosły kolejne tragedie w postaci wywózki większości mieszkańców na Tahiti i wyspy Gambier. W 1871 r. ostało się 171 osób, głównie starszych mężczyzn, a sześć lat później już tylko 111, z czego 36 miało potomstwo. Z tej grupki ludzi wywodzą się wszyscy obecni autochtoni (stanowiący i tak jedynie 60% z niecałych 5000 mieszkańców w dzisiejszych czasach). Bezpowrotnie utracono więc ciągłość cywilizacyjną, np. przekazy ustne, dzięki którym może dowiedzielibyśmy się więcej o tym, jak rzeczywiście rozegrała się historia tego wyjątkowego społeczeństwa.




***

Już od pierwszych kroków postawionych na tym zagadkowym lądzie bardzo nam się tu podoba. Wita nas tradycyjnymi polinezyjskimi wieńcami kwiatów Roberto, meteorolog lotniskowy, z którym jeszcze przed przybyciem załapaliśmy kontakt przez internet. Dach nad głową zapewnia nam Diana, Szwajcarka zamieszkująca tu już od parunastu miesięcy. Ponadto poznajemy Basię i Łukasza, przemiłą parę z Krakowa, oraz Alexię, nauczycielkę z Niemiec i Anette, Nowozelandkę, która postanowiła sama na motorze przejechać obie Ameryki i prawie jej się udało – po udanym pokonaniu pierwszych 50000km miała wypadek 200km od mety w Ushuaia.

Po tak udanym wstępie pierwsze kroki kierujemy do biura LAN Chile by od razu przedłużyć sobie pobyt tutaj z dwóch do pięciu dni.



Pogoda nam bardzo odpowiada. Gorąco ale nie nadmiernie. Miła odmiana po "zimowym" chłodzie Mexico DF. A przede wszystkim zupełnie inny nastrój od tego, jakiego się oboje spodziewaliśmy. Ta wyspa bynajmniej nie jest celem wycieczek grupowych, ani nie ma tu kurortu na miarę Cancun lub Miami. Właściwie można by powiedzieć, że jest tu wyjątkowo pusto. By jeszcze bardziej dopomóc naszej potrzebie izolacji od ewentualnych rozwrzeszczanych grupek turystów pożyczamy auto i w grupie pięcioosobowej eksplorujemy okolice.

Okazuje się, że jest tu nawet jedna ładna plaża oraz miejsca zdatne do surfingu.

6 komentarzy:

Agata pisze...

Kochani, jak to dobrze znow byc gdzies obok Was i czytac gdzie jestescie. Super, ze jednak dalej piszecie! ;-) Pozdrawiamy Was mocniutko.
Widzimy na mapie, ze na szczescie juz nie jestescie w Chile..;-(

BiG pisze...

Dzieki za "feedback", dobrze wiedziec, ze nasze wypociny ktos czasem czyta... przyznamy sie, ze nam wlosy sie troche zjezyly jak zobaczylismy, co sie w Chile dzieje... w tych miejscach, w ktorych przeciez bylismy zaledwie trzy tygodnie temu... widac opatrznosc nad nami czuwa, poki co.

Unknown pisze...

Kochani,
Nie wiem skad Aga wie ze sie "pojawiliscie" bo my dalej widzimy 20 stycznia jako ostatni wpis. Musze przyznac ze nas ta przerwa w pisaniu przestraszyliscie. Juz zbieralismy sie do dzwonienia do Basi rodzicow czy wszystko jest w porzadku. Gdzie byliscie gdy was nie bylo. Buziaki i czekamy na wiecej.
Puchacze

Agata pisze...

Puchacze, ja tez widze date 20 stycznia ;-) blog BiG jest jak spozniony pociag ktory za nimi jedzie, oni wpisuja to co bylo, wiec dlatego jest starsza data. Na mapce mozna zawsze zobaczyc gdzie aktualnie sa. Buzka.

Anonimowy pisze...

A mnie sie wydaje, ze wszystko jest tak jak nalezy!!! Wielkanocnie, wszak Wielka sobota tuz tuz!
Ogladam Wasze zdjecia, czytam i po raz kolejny nie moge wyjsc z oslupienia.. zachwytu... dziekuje, usmiechy tu.

Basia pisze...

Nasz pociag ciagle spozniony...to prawda, bardzo Was przepraszamy.
Jestesmy od ponad dwoch tygodni w miasteczku Tarija, w Boliwii. Wynajelismy male mieszkanko, znalezlismy nauczycielke hiszpanskiego i mamy codziennie dwie godziny lekcji. Tempo jest zabojcze, wkuwamy po czterdziesci slow dziennie, w glowach nam huczy...:)Mamy zamiar tu zostac do poczatkow kwietnia, a pozniej powtorzyc ten sam manewr z mieszkaniem i nauka w Sucre - innym uroczym boliwijskim miasteczku.
Obiecujemy wkrotce nadrobic zaleglosci na blogu i opowiedziec Wam w szczegolach jak sie mieszka w Boliwii :)
Cieszymy sie, ze czasem tu zagladacie.
Usciski BiG