Po krotkiej i wypelnionej sprawami organizacyjnymi wizycie w Katmandu przemieszczamy sie do miasteczka Pokhara. Jest to baza, z ktorej wszyscy wyruszaja na "podboj" Annapurny. Tak jak wszyscy, i my wybieramy sie na "trekking" (ale to slowo robi kariere, za tzw. naszych czasow "chodzilo sie po gorach"). Wbrew temu, do czego przedstawiciele przemyslu turystycznego usiluja wszystkich naklonic, nie decydujemy sie zatrudnic ani przewodnika, ani tragarza. Jak wkrotce sie przekonamy, jestesmy w swej decyzji mocno osamotnieni, bowiem standardowym widokiem na szlaku jest maly Nepalczyk dzwigajacy plecak/plecaki, niejednokrotnie wazace wiecej niz on sam (Bog raczy wiedziec, co mozna wziac na kilka dni w gory aby zapelnic osiemdziesieciolitrowy plecak), na nogach gumowe klapeczki badz stare tenisowki; nieopodal kroczy wielki, "dobrze odkarmiony" zachodni turysta z malym plecaczkiem i aparatem fotograficznym na szyi; jego nadejscie juz z daleka zdradza szczek kijow trekkingowych, obowiazkowo uzywa ich zawsze, nawet idac po najlatwiejszych rownych odcinkach.
My staromodnie ladujemy wlasne plecaki na wlasne plecy i ruszamy w droge z mapa w dloni. W koncu nie przyjechalismy tu w charakterze turystow tylko podroznikow, no i nade wszystko cenimy nasza niezaleznosc.
***
Celem wycieczki jest tzw. ABC (Annapurna Base Camp), polozona na wys. 4130m dawna baza wypadowa ekspedycji idacych na glowny szczyt (Annapurna I) od strony pld. Spacer nie prezentuje wiekszych trudnosci technicznych, cale przejscie zajmuje od 7 do 10 dni, jedynie meczace sa duze roznice wysokosci, gdy przechodzi sie przez kolejne grzbiety i doliny. Po drodze wioski, w ktorych latwo o skromny nocleg i wyzywienie. Dopiero na samym koncu, juz przy ABC, krajobraz zmienia sie z lesnego w prawdziwie alpejski, a scislej himalajski.
Dzien 1 (Lumle-Landruk) nie wrozy za dobrze. Jest bardzo slisko. Porosniete mchami kamienie, dodatkowo zmoczone deszczem, nie maja zadnej przyczepnosci - oboje zaliczamy po wywrotce konczacej sie bardzo bolesnym stluczeniem przedramienia, a Basie dodatkowo atakuja pijawki, ktorych jest tu wiecej niz w malezyjskiej dzungli.
Dzien 2 (Landruk-Chomrong) - swit wita nas przebijajacymi sie przez zaledwie kilka minut przez luki w chmurach fragmentami osniezonych szczytow, ale zaraz wszystko przeslaniaja ciemne deszczowe chmury. Nasz gospodarz zarzeka sie, ze za ta stalowa zaslona czaja sie nasze upragnione osniezone szczyty. Wciaz jeszcze w to wierzymy.
Dzien 3 (Chomrong-Himalaya) - malo obfitujacy w przezycia; przez wieksza jego czesc mokniemy i wyczyniajac akrobacje najwyzszej proby usilujemy przechodzic sucha stopa przez coraz bardziej wezbrane potoki. Nasza wiara w zobaczenie jakichkolwiek osmiotysiecznikow szybko opada.
Dzien 4 (Himalaya-Deurali) - po ulewnym wieczorze i nocy nastepuje ulewny poranek; mimo to dzielnie ruszamy na szlak, choc spotykamy wielu pokonanych, wracajacych jak niepyszni i opowiadajacych, jak to juz od trzech dni wciaz pada, ze nie ma co marzyc o jakichkolwiek widokach, i ze potoki pozamienialy sie w trudne do przejscia rwace rzeki z woda po pas. Podejrzewajac, ze mieli na mysli po pas jak kucniesz a nie jak stoisz, smialo brniemy dalej. I rzeczywiscie-woda miejscami do pol lydki; mimo naszej zaawansowanej ekwilibrystyki na koniec oboje zaliczamy wtope - w sensie jak najbardziej doslownym - woda w butach, co i tak nie ma juz znaczenia, bo zdazylismy przemoknac do suchej nitki. Na szczescie maja tu taki genialny wynalazek jak podgrzewany stol - pod duzym stolem w jadalni umieszcza sie piecyk z rozzarzonymi weglami, a po obwodzie poprzybijane sa koce az do ziemi, coby cieplo (i smrod skarpet) nie uciekalo.
Przestajemy wierzyc w te Himalaje, wciaz jeszcze ich nie widzielismy. Nadzieje traca nawet nepalscy przewodnicy, slyszymy, ze ta pogoda jest zupelnie nietypowa jak na ta pore roku, bowiem monsun powinien byl sie skonczyc pare tygodni temu. Modlimy sie, by przestalo padac i kladziemy sie spac o zmierzchu.
"czekam na wiatr, co rozgoni..."
Lapiemy sie na tym, ze juz od paru dni chodzimy spac i wstajemy "z kurami", co podyktowane jest brakiem wszelkich rozrywek, ktorych dostarcza nowoczesna cywilizacja (czesto brak pradu).
Dzien 5 (Deurali-ABC). Stalo sie, wymodlilismy piekna pogode i docieramy przed poludniem do glownego celu - ABC. Zapiera nam dech w piersiach, po pierwsze ze wzgledu na rzadsze powietrze, a po drugie dlatego:
Dzien 6 (ABC-Sinuwa). Delektujemy sie widokami o wschodzie slonca, po czym ruszamy w droge powrotna. Po 9-ciu godzinach marszu i 1800 metrach zejscia mamy nogi jak z galarety.
Dzien 7 (Sinuwa-Ghandruk). Gora-dol po pareset metrow razy dwa i znow ledwo zywi. Ghandruk okazuje sie byc najcudowniejsza tradycyjna nepalska wioska, jaka jestesmy sobie w stanie wyobrazic. Ludnosc miejscowa nalezy do mniejszosci etnicznej Gurung.
Dzien 8 (Ghandruk-Pokhara). Powrot do cywilizacji w sposob wzglednie niecywilizowany - na dachu autobusu "Tata":
Pierwsza rzecz po powrocie - gnamy na kurczaczka - wspaniale smakuje po 8-dniowym przymusowym wegetarianizmie!
niedziela, 11 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz