poniedziałek, 14 września 2009
Dzien 110 - Wietnam
Czas rozstac sie z Wietnamem. Mamy wielki niedosyt i na pewno tu wrocimy, ale na razie musimy pedzic na zachod, w kierunku Laosu.
Droga, ktora wybieramy jest bardzo malo uczeszczana. Bardzo nam to odpowiada, choc przygotowujemy sie na niespodzianki. Wyruszamy rano malym busikiem. Z jakiegos powodu idea przystanku, na ktorym podrozni oczekuja na autobus jest w tej czesci swiata malo popularna. Zamiast tego busik jezdzi tam i z powrotem, pomagier kierowcy glosno nawoluje i w koncu zbiera sie komplet pasazerow. Jezdzimy tak dobra godzine i za kazdym razem, kiedy wydaje nam sie, ze nie da sie juz wcisnac igly, znajduje sie miejsce na kolejna babe i jej dziesiec tobolkow. Nie ma rady, trzymamy plecaki pod nogami i kurczymy sie jak mozemy. Cisniemy sie jak sardynki. Poczatkowo nas oszczedzali i mielismy siedzenia tylko dla siebie, teraz na dwoch siedzeniach siedzimy w trojke, tulac sie chcac nie chcac do jakiegos Wietnamczyka. Na szczescie oni sa drobni i przyzwyczajeni do tego stylu podrozowania, wiec nie ma rozpychania sie czy jakiegos innego marudzenia. Wsiada cudowna para z ludu czarnych Dzao. Nie mozemy sie napatrzec na ich stroje.
Za godzine w SaPa wiekszosc lokalnej ludnosci wysiada i wsiadaja dwie Irlandki, dwoch Londynczykow i Niemiec. Znowu powtarza sie historia ze zbieraniem pasazerow. Robi sie tak tloczno, ze my "bialasy" zaczynamy protestowac. Jest nas duzo za duzo jak na dziesieciogodzinna podroz po nienajlepszych drogach. Lokalni pasazerowie nie rozumieja, o co nam chodzi. W ogole nie protestuja tez, jak kierowca kaze im siadac pomiedzy siedzeniami. Na domiar zlego pyl wciska sie przez kazda szpare, jestesmy wkrotce pokryci jego gruba warstwa. Pot leje sie z nas strumieniami, przyklejamy sie do plastikowych siedzen.
Niewygody podrozy rekompensuja niewiarygodnie piekne widoki. Jedziemy kreta gorska droga na samej krawedzi zbocza. W dole wije sie i lsni rdzawa rzeka, nad dolinami unosza sie i przesuwaja biale mgly. Co jakis czas przejezdzamy przez wioski mniejszosci etnicznych, z ich niezwykle kolorowo ubranymi mieszkancami, chatami na palach i suszacymi sie na sloncu paprykami czili.
Nagle stop. Przed nami osuniete zbocze, po ktorym ze zlowrogim klekotem pedza lawiny kamykow i kamieni, niektore osiagaja pol metra srednicy(!). Nie ma mowy o dalszej jezdzie. Musimy czekac, az ktos cos z tym zrobi. Jedyny cien i oslone przed palacym sloncem daja stojace w korku samochody. Po blizszych ogledzinach okazuje sie, ze to osuwisko kontrolowane - u jego szczytu jakies 100 metrow nad nami pracuje koparka. Chyba naprawia droge...? Po polgodzinnym przestoju naprawa zakonczona. A my jestesmy jakos dziwnie spokojni. Juz przyzwyczailismy sie do takiego trybu podrozowania, gdzie czasu dojazdu do celu nie mozna w zaden sposob przewidziec.
Labels:
Dien Bien Phu,
Lao Cai
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz