Poranek bardzo zimny. Szybko jemy sniadanie i wyruszamy. Konie jakies takie zwawe, zrebaczek wierzga wesolo jak zwariowany, wyczynia jakies niesamowite figury, galopuje tam i z powrotem jak opetany. Jeszcze bardziej dziko. Przekraczamy rzeke. Jak spod ziemi wyrasta jakis Mongol na motorze, w tradycyjnym, dlugim, mongolskim plaszczu. Tez jedzie przez rzeke, a co? Woda siega mu po bak. Mijamy stada bydla, przejezdzamy obok korpusow koni zjedzonych przez wilki. Zbiera sie na deszcz. Mongolowie mowia, ze musimy sie czym predzej schowac. Tylko gdzie? Jak okiem siegnac tylko step. Gnamy jak opetani do podnozy gor i szybko rozstawiamy namiot. Za chwile oberwanie chmury. Zapraszamy ich do srodka. Przykucaja w naszym maciupkim przedsionku palac skrety i obserwuja niebo przez malenka dziurke. Podoba im sie namiot - cmokaja z uznaniem, ze wcale nie przecieka. Nam wydaje sie, ze to tylko kwestia minut zanim splyniemy do jeziora. W koncu przestaje padac. Grzejemy rece w ogniu czekajac na dzisiejsza porcje baraniej zupy. Podczas gdy w nizszych partiach gor lalo, szczyty pokryly sie sniegiem. Podziwiamy widoki, powoli sie przejasnia. Jedziemy po skalach wulkanicznych. Konie niesamowicie sobie radza na skalach, zrecznie omijajac szczeliny. Znowu pada i skaly przybieraja czarny kolor. Dookola nas chyba wszystkie rodzaje pogody. Jedziemy bez odpoczynku, zeby nadrobic stracony czas. Przystajemy tylko raz zeby napoic konie.
piątek, 14 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz