Z Kangding wyruszamy autobusem o 7 rano do Leshan, ktore slynie z olbrzymiego, wykutego w skale posagu buddy. Dzis, pierwszy raz podczas naszego pobytu w Chinach pada deszcz. Lalo cala noc i nie zapowiada sie, ze szybko przestanie. Jedziemy kreta, gorska droga, ktora w wielu miejscach jest bardzo powaznie uszkodzona - pewnie na skutek ogromnego trzesienia ziemi, jakiejs nawiedzilo prowincje Sichuan w 2008 roku. Zniszczenia widac na kazdym kroku, wszedzie wielkie place budowy. Liczba ofiar jest wprost niewyobrazalna - zginelo ponad 60 tysiecy ludzi. Mijamy wielkie grupy robotnikow, ktorzy nawet nie maja porzadnych butow, co tu marzyc o jakimkolwiek sprzecie. Na plecach dzwigaja ogromne bambusowe kosze pelne kamieni, brudni, spaleni sloncem, pracuja w kurzu, w upale siegajacym trzydziesci kilka stopni. Ale sila tkwi w ilosci, sa ich setki - w tym kraju brakuje wielu rzeczy, ale nie rak do pracy.
Po mniej wiecej trzech godzinach jazdy autobus nagle staje w olbrzymim korku. Idziemy zobaczyc co sie stalo - jakies trzy kilometry dalej, na skutek ulewnych deszczy, osunela sie droga. Byly tez osuniecia skal - jeden z samochodow ma ogromne wgniecenie na dachu i zbita tylna szybe. Nie wyglada to obiecujaco. Dla setek kierowcow samochodow, ciezarowek, autokarow to chyba nie pierwszyzna - w ruch poszly karty, szachy, niektorzy spia w szoferkach albo na skraju drogi. Okoliczni wiesniacy juz oczywiscie zwietrzyli interes i jak spod ziemi wyrosli sprzedawcy zupy. wody. gotowanej kukurydzy. Targaja nielkie gary pelne jedzenia, termosy z wrzatkiem, owoce. Powietrze wypelnia znajomy zapach zupek (ten zapach wita nas kazdego dnia rano, gdziekolwiek jestesmy i snuje sie za nami do poznego wieczora). Chinczycy rzucaja smieci tam gdzie stoja, tak wiec w krotkim czasie droga przykryta jest niewyobrazalna warstwa odpadkow. Pobocza staja sie publicznym kiblem.
Droga w miejscu oberwania ma moze dwa metry szerokosci ocalalego asfaltu. Szacujemy, ze pewnie juz dzis nigdzie nie pojedziemy, choc slyszelismy pogloske, ze za trzy godziny bedzie gotowe. Zrezygnowani wracamy do autobusu, gawedzimy troche z napotkanym Australijczykiem, ktory tez przyjechal tu tylko na zacmienie slonca, piszemy troche bloga. Po trzech godzinach nagle poruszenie, wszystko rusza jakby nigdy nic ze znajomym trabieniem - jedziemy. Po raz kolejny zadziwia nas chinska skutecznosc. W Polsce pewnie zamkneliby droge na pare tygodni i tyle.
Ostatecznie po dodatkowych dwoch czy trzech korkach docieramy do Leshan na 11.30 w nocy. Tyle jesli chodzi o swietowanie Grzesia urodzin!
czwartek, 23 lipca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz