Dzis spimy do oporu, potem wypozyczamy kajaki i plyniemy odkrywac wybrzeze naszej wyspy. Jest skaliste na przemian z fantastycznymi plazami, na ktorych nie ma zywego ducha. Probujemy oplynac cala wyspe, ale po trzech godzinach wioslowania (na przemian z nurkowaniem) docieramy do D'Lagoon, gdzie na mapce oceniamy, ze jestesmy w jakiejs 1/3-ciej drogi. A jest juz wpol do piatej... Tu slonce zachodzi ok. siodmej, wiec postanawiamy zawrocic naszym kajakiem, podczas gdy reszta naszej grupy dzielnie prze dalej. Obiecujemy im, ze wyslemy kogos na poszukiwania jak przed zmierzchem nie wroca...
Gdy doplywamy z powrotem jest juz grubo po szostej. Wracamy do chatki i, akurat biorac prysznic, slysze spod okna wolanie: "Greg..." - patrze: pare metrow pod nami dwa kajaki na pograzajacym sie powoli w mroku morzu. Uff, wiec jednak doplyneli!
Wieczorem siedzimy w restauracji na plazy. Blyska sie w oddali juz od godziny, az tu jak nie lunie! Zrywa sie huraganowy wiatr a z nieba leja sie tony wody. Wszyscy lecimy biegiem pod dach, ktory zrobiony jest z metalowych blach. Huk deszczu o blache jest ogluszajacy, co jeszcze powieksza apokaliptyczny nastroj. A jakby tego wszystkiego bylo malo, pioruny bija peczkami po calym niebie.
Caly spektakl trwa do poznej nocy. Siedzimy na naszym prywatnym balkonie i podziwiamy niebo i morze rozswietlane co chwile potezna blyskawica...
wtorek, 9 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz